Pierwsze dni z aparatem na górze i na dole były dla mnie trudne. Bolały mnie zęby – o ile pamiętam, to dolne mocniej. Bajty spowodowały, że zupełnie nie umiałam gryźć (pytałam nawet Michała, jak on gryzie, bo kompletnie zapomniałam jak to jest gryźć normalnie!) i dodatkowo miałam poranione policzki od wewnątrz.
Minęły 4 dni od założenia aparatu na żuchwę, a ja mówiłam trochę niewyraźnie, na bokach języka miałam podrażnienia skutkujące opuchlizną (małą, ale jednak), co dodatkowo utrudniało mi mówienie. Żeby sobie choć trochę ulżyć, wybrałam się na lody. W sumie nie pomyślałam, żeby zamówić lody w kubeczku, a nie w wafelku. Oświeciło mnie dopiero, gdy trzymałam już przed sobą – ostatnio ulubione – lody o nazwie “śliwka w czekoladzie” oraz mango-jogurt.
Wiedziałam już z doświadczenia, że zjedzenie wafelka od loda będzie męczarnią dla moich zębów… Kawałeczek po kawałeczku starałam się jednak jakoś sobie z nim poradzić. Wafelek trochę zmiękł, ale moje jedynki nadal nie były w stanie go odgryzać. Łamałam go sobie jednak i w pewnym momencie trafił mi się większy kawałek. Ponieważ szóstkami i siódemkami też nie mogłam gryźć (nie umiałam! A w dodatku mnie bolały…), postanowiłam, że delikatnie – jak prawdopodobnie robią to bezzębne niemowlęta i ptaki – rozdrobnię wafelek językiem o podniebienie. I wtedy właśnie poczułam, że coś jest nie tak.
Wiecie już co? Jeden koniec mojego łuku podniebiennego wylądował na języku, podczas gdy drugi kraniec nadal zaczepiony był o pierścień. Nie powiem, trochę się przestraszyłam. Wisiało “toto” w buzi, a ja bałam się mówić i przełykać w obawie przed połknięciem kawałka drutu ☹️. Ponieważ jednak coś musiałam zrobić, wbrew zaleceniom ortodonty (“nie wolno manipulować przy aparacie!”) starałam się poluzować łuk również z drugiej strony. Udało mi się to dość szybko i wyjęłam sobie ekspander z buzi ?.
Wiecie jak wygląda ten cud techniki? Jeśli nie macie okazji przyjrzeć się ekspanderowi na żywo, rozprostujcie sobie spinacz i wygnijcie go w U, a następnie zagnijcie na końcach. Powinniście uzyskać mniej więcej coś takiego:
O ile było to bardzo miłe uczucie nieposiadania metalu na podniebieniu, o tyle fakt, że jednak coś się może z moimi zębami stać (głównie coś może się cofnąć), dał mi nieco do myślenia. Oczywiście czym prędzej umówiłam się na awaryjną wizytę do ortodonty. Na szczęście okazało się, że może mnie przyjąć ortodontka prowadząca leczenie Michała, już na drugi dzień, zatem niezbyt długo trwała moja wolność ?
Następnego dnia udałam się na wizytę i oprócz ponownego zainstalowania aparatu (w nieco lepszej pozycji, bliżej podniebienia) dowiedziałam się, że łuk podniebienny zahaczony jest o pierścienie, ale żeby lepiej się trzymał, można przymocować go ligaturami. Oczywiście mogą się one przetrzeć (i chyba się je wtedy połyka…), ale dają szansę na lepsze i dłuższe utrzymanie łuku w pożądanym miejscu. Dowiedziałam się też, że takie rzeczy się zdarzają i jednak aż tak bardzo nie zgrzeszyłam tym wafelkiem ;). Żeby lepiej było widać moje ligatury mocujące, Pani ortodontka użyła koloru fioletowego. Przyznam, że faktycznie widać je z daleka (gdy oglądam zęby górne i podniebienie małym lusterkiem) i póki co trzymają łuk jak należy!
Wizyta związana z poprawieniem łuku była bezpłatna i trwała może 5 minut.
Jeśli macie już za sobą przygody związane z odpadnięciem tego czy owego fragmentu aparatu, podzielcie się – chętnie przeczytamy ?